Jak to w grupa foto w Beskid Niski pojechała - czyli maksimum słów, minimum treści autorstwa Wojtka Bobrowicza...

Pewnego słonecznego dnia, kończącego uroczy miesiąc - kwiecień, kilkanaście osób w różnych miejscach naszego uroczego kraju, gnanych dziwnym instynktem stadnym, spakowało co ukochańsze zabawki i ruszyło do malutkiej miejscowości znanej pod nazwą Tylawa. Jechali oni i jechali, jechali i jechali (bo to było bardzo daleko) aż spotkali się w zajeździe o miło brzmiącej nazwie "Bartnik". Na miejscu okazało się coś dziwnego - wielu z nich znało się już osobiście, a niemal wszyscy wiedzieli co nieco o sobie. No, przecież wszyscy znali się już z listy pl.rec.foto, która właśnie w centrum Beskidu Niskiego organizowała swój 346 plener w bieżącym roku. Humory dopisywały, szczególnie kiedy po zejściu z pokojów do mieszczącego się na parterze lokalu gastronomicznego, okazało się, iż jest to lokal z wyszynkiem. Po chwili jednak co poniektórym uczestnikom biesiady wieczornej (zwanej na turnusach wieczornicą zapoznawczą - co to panie proszą panów i hucia-pucia) zrzedły co nieco miny. Okazało się, że wielu z uczestników przywiozło ze sobą swoje zdjęcia i teraz bezlitośnie zaczęli zmuszać wszystkich obecnych do ich oglądania. Nie pomogły głośne jęki protestu ani chowanie się pod stoliki - złoczyńcy za uszy wyciągali kolejnych delikwentów i kazali się zachwycać fotkami. Wobec tego wielu uczestników dyskretnie ewakuowało się do pokojów. Jednak kilku najwytrwalszych i zaprawionych w bojach fotograficznych osobników wytrwało, dzięki czemu mogło powitać przybyłych o drugiej w nocy (lub nad ranem - jak kto woli) Jacka i Justynę. Teraz, po krótkiej dyskusji o wyższości utrwalacza wareckiego nad okocimskim, udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
Dzień następny, jakby nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, wstał wesoły i pogodny. Po tradycyjnym śniadanku (niektórzy jedli jak zwykle: j4+sz+p lub o+ p+2h) i uzgodnieniu paru drobiazgów padła tradycyjna komenda: do wozów! I ruszyliśmy! Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami jedni pojechali w lewo (a byli w mniejszości), a inni w prawo. Parę kilometrów i już było pięknie. Potuptaliśmy więc przez mostek na górkę, potem trochę z górki i znów pod górkę. W trakcie tuptania co poniektórzy osobnicy udawali nawet, że robią zdjęcia. Naiwni! Myśleli pewnie, że coś im z tego wyjdzie. Ale, ponieważ na plenerach wszyscy myślą przede wszystkim o jedzeniu, trzeba było zejść w rejony cywilizacji. W tychże rejonach udało nam się wykupić cały zapas piwa butelkowego zgromadzonego w miejscowym sklepie. Z reporterskiego obowiązku dodamy, że zapas wynosił sztuk 1 (słownie: jeden). No i pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej, gdzie drogę zagrodziła nam rzeka. Przeszliśmy ją w bród (nie wszyscy - Justyna została przeniesiona), po czym szerokim łukiem, przez mostek, wróciliśmy do wozów bojowych. No i czas było wrócić do Tylawy, aby po odebraniu przesyłki składającej się z kilku kolejnych plenerowiczów, ruszyć na dalsze podboje fotograficzne.
Popołudniowe chwile upłynęły nam na miłej próbie wejścia na wzgórze Kornuty (duża część wycieczki gdzieś się przy okazji zagubiła w krzakach). Potem przez pewien czas nie udawało nam się złapać oddechu. Po złapaniu oddechu, mieliśmy kłopoty ze złapaniem odpowiedniego kierunku dalszego marszu. Kiedy udało nam się już połapać we wszystkim zeszliśmy sobie przełajową drogą w dół do wsi zwanej Bratne. W międzyczasie popstrykaliśmy co nieco takich większych kamyczków i parę tradycyjnych kwitnących jabłonek na zboczu jakiegoś pagórka. W samym Bartnem udało nam się nawiązać nić porozumienia z kilkoma tubylcami (zwanymi też autochtonami). Jeden z nich stanowczo starał dokonać próby zawrócenia naszych pojazdów w przeciwległym kierunku, aby przewieźć go do sąsiedniej wioski gdzie na pewno jest otwarty sklep, w którym tenże tubylec pragnął nabyć drogą kupna butelkę wina marki wino, bo - jak sam się wyraził - paly go strasznie. Niestety - nasz kierunek jazdy nie do końca był zgodny z jego zamiarami. Pojechaliśmy dalej, zwiedziliśmy zabytkową cerkiew (niestety, nie pozwolono nam w niej robić zdjęć) i w związku z późną porą oraz weselem we wsi (z powodu którego zamknięto nawet sklep) postanowiliśmy wracać. No ale przecież trzeba było poszukać jakiejś innej drogi, aby nie było nudno. Wszystko było dobrze, choć niektórzy tubylcy przyglądali się dosyć dziwnie, jak wjeżdżamy w jakieś dziwne drogi, że nawet traktor miałby problemy. Ale my nie zrażaliśmy się niczem! Dopóki drogi nie przecięła nam w poprzek rzeka. A mostu jakoś nie było widać. Po długich deliberacjach i namysłach (a ściemniało się szybko) pierwsza amfibia w wersji Cordoba przepłynęła w bród. Kiedy już była po drugiej stronie i wbrew powszechnym obawom nadal działała, nadeszli jacyś turyści i ostrzegli nas, że dalej są jeszcze trzy brody i co jeden to głębszy. Postanowiliśmy więc zawrócić. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Na kolejnej obranej przez nas drodze też był bród. Ale tym razem przejechali przezeń wszyscy. Potem jechaliśmy, jechaliśmy przez ciemną noc, drogą oznaczoną takim białym kółkiem z czerwoną otoczką co to ponoć oznacza całkowity i absolutny zakaz jazdy takąż drogą. Ale spotkany tubylec nie potrafił nam udzielić informacji, czy ktoś na nas nakrzyczy za przejazd. Być może dlatego, że tubylcem okazał się jeden z plenerowiczów, co nieco zdziwiony tym, że wszyscy - poza nim - gdzieś owego tubylca dostrzegli. A potem to już było fajnie - jechaliśmy i jechaliśmy aż dojechaliśmy do Tylawy. A tam próba wytrzymałościowa godna starego Indianina - czyli wieczorny (a właściwie nocny) pokaz przezroczy. Wszyscy udawali wielkie zainteresowanie i udawali, że nie śpią. Tylko Lolek, jako najtwardszy, okazał się nie poddawać presji innych plenerowiczów i zaraz na samym początku ruszył ułożyć się do snu.
A w niedzielę rano lało. Zastanawialiśmy się więc w Krempnej, w lokalu gastronomicznym o uroczej nazwie Leśna, co robić. Przy okazji napatoczył się przy sąsiednim kuflu jakiś tubylczy osobnik, który zadeklarował się być moim znajomym. Przyjąłem więc go na przewodnika i ruszyliśmy znów przez brody, lasy i góry w pogoni za uciekającym słońcem. I w godzinach popołudniowych udało nam się nawet tego słoneczka trochę złapać! Szczególnie uwidoczniło nam się w góralskiej bacówce, kiedy piliśmy kwaśną żętycę i zakąszali bundzem, a słoneczko przez dziurkę w dachu (bo to była kurna chata) oświetlało siedzącego w kłębach dymu łysego bacę o złotym zębie i sercu (ząb było widać, a serca nie, ale podejrzewamy, że tak przecież musiało być). Baca był mocno ucywilizowany, bo korzystając z telefonu komórkowego Centertel (inne poza zasięgiem w tym rejonie kraju) zamawiał sobie towarzyszki z najbliższej agencji towarzyskiej. A później byli smolarze, którzy wypalali w mielerzach węgiel drzewny, używając do tego gaci. No to zaczęła się reporterka, a kiedy się skończyła to już powoli zaczęliśmy wracać w kierunku Tylawy bo zmierzch nas chciał zaskoczyć. A i tak zaskoczył. I znów wieczorne slajdy. Ale na szczęście noc ta była ostatnią.
A z rana jeszcze trochę jazdy w nieznanym kierunku. Jedna droga zanikła nam pod kołami, to wybraliśmy drugą. Ta przebiegała rzekę w bród, a następnie jakieś niewielkie bagienko co przysporzyło nam wiele radości i błota na samochodach - oczywiście kiedy już przepchnęliśmy wszystkie pojazdy. A potem był asfalt (były - tzn. taki co to kiedyś był, ale gdy my jechaliśmy, to go właściwie nie było już). Długa trasa drogą, na której były mosty i było fajnie i śliczny wodospad i żuczek i ślimaczek i na końcu, kiedy już dojeżdżaliśmy do upatrzonej miejscowości Folusz szlaban, który w niecny sposób zagrodził nam drogę. A z drugiej strony szlabanu znak o zakazie poruszania się pojazdów mechanicznych i informacja o początku Parku Narodowego. Szlaban był zamknięty na kłódkę i mimo wielu starań nikt z nas nie okazał się na tyle sprytnym włamywaczem, aby załatwić nam przejazd tą trasą. Trzeba było zawrócić - ale przecież nie mogliśmy wracać całkiem tą samą trasą, pojechaliśmy więc najpierw prosto, a potem w lewo i okazało się, że z tej strony musiał przejeżdżać ktoś sprytniejszy od nas, bo szlaban był otwarty i znów trafiliśmy w objęcia cywilizacji. A w objęciach był piękny sad i łąka ukwiecona co nam humory znacznie poprawiło choć plener chylił się ku zachodowi - czyli podjechaliśmy na pewien zaprzyjaźniony parking, tam Lolek wyciągnął Fiszajkę (czyt. fish-eye 8 mm do Nikona) i przez godzinę ustawiał nas do pożegnalnego zdjęcia. Po czym z łezką w oku i żalem w sercu ruszyliśmy na północ. Ponieważ w Nowym Żmigrodzie nie spodobała nam się knajpka, ruszyliśmy dalej, rozstając się ze wszystkimi, licząc na miłe spotkanie na początku kolejnego miesiąca w Łomży, skąd będziemy wybierać się na kolejne fotograficzne polowania i może jazdy po bagnach i bezdrożach. Do zobaczenia!!!

To pisałem ja, Bobrowicz Wojciech...


powrót na stronę pleneru w Beskidzie Niskim

powrót na stronę główną